SIŁA WITALNA. Horror science fiction ze skarbnicy lat 80.

Oglądając film Siła witalna, horror science fiction Tobe’a Hoopera z 1985 roku, zawsze nachodzi mnie pytanie, na ile końcowy efekt, jaki przyszło nam oglądać, był zamierzony. Czy twórca, który debiutował Teksańską masakrą piłą mechaniczną, faktycznie zamarzył sobie tak niewydarzoną fantazję, czy też zwyczajnie nie zapanował nad swoim dziełem? Jest to bowiem kino z jednej strony […]

Lut 4, 2025 - 04:03
 0
SIŁA WITALNA. Horror science fiction ze skarbnicy lat 80.

Oglądając film Siła witalna, horror science fiction Tobe’a Hoopera z 1985 roku, zawsze nachodzi mnie pytanie, na ile końcowy efekt, jaki przyszło nam oglądać, był zamierzony. Czy twórca, który debiutował Teksańską masakrą piłą mechaniczną, faktycznie zamarzył sobie tak niewydarzoną fantazję, czy też zwyczajnie nie zapanował nad swoim dziełem? Jest to bowiem kino z jednej strony wystawne, tonacyjnie poważne i skierowane do dorosłego widza, z drugiej od samego początku charakteryzujące się pewną umownością, a w swej zaskakującej niechęci do uznania go za żart niemal kampowe. Być może na tym polega siła filmu Hoopera – tyle tu sprzeczności, że trudno nie ulec fascynacji.

Już napisy początkowe dają nam przedsmak tego, co za chwilę obejrzymy. Symfoniczna muzyka Henry’ego Manciniego uderza epickością charakterystyczną dla kina przygodowego, nie zaś horroru, który reklamowany był jako „film reżysera Ducha i scenarzysty Obcego”. Ale za chwilę czytamy, że scenariusz oparto na książce Colina Wilsona Space Vampires – chwytliwy tytuł, jednak zbyt kiczowaty dla produkcji kosztującej, bagatela, 25 milionów dolarów. Nic dziwnego, że studio Cannon Films specjalizujące się do tej pory głównie w filmach z Chuckiem Norrisem i Charlesem Bronsonem zmieniło go na Lifeforce, licząc na przebój i wyjście z producenckiej drugiej ligi.

lifeforce, siła witalna

W pierwszych scenach oglądamy, jak prom kosmiczny Churchill, z brytyjsko-amerykańską załogą, dostrzega ukryty w smudze komety Halleya obiekt przypominający iglicę (a później parasol), długi na 250 kilometrów. Zapada decyzja, aby przyjrzeć mu się z bliska. Kiedy astronauci przechodzą przez organicznie wyglądający wlot, znajdują wewnątrz zmumifikowane szczątki przypominające olbrzymie nietoperze. W następnej komorze natrafiają zaś na, wydawać by się mogło, ludzkie ciała dwójki mężczyzn i kobiety, wiszące w kryształowych trumnach. Nierozważnie postanawiają zabrać je ze sobą.

I bez „kosmicznych wampirów” z tytułu literackiego oryginału, scenariusz Dana O’Bannona i Dona Jakoby’ego ma wystarczająco dużo śladów wampirzej ornamentyki, aby fantastyczny punkt wyjścia zamienić w coś bliższego horrorowi. Jeśli jednak ktoś oczekuje wizji na poziomie pierwszego Obcego, tego czeka rozczarowanie – dekoracje oraz efekty specjalne wyglądają tu okazale, ale równocześnie rażą sztucznością; daleko im do realizmu arcydzieła Scotta, u którego kosmos był niemal namacalną przestrzenią. Ten z Siły witalnej ma więcej wspólnego z fantazyjnością Flasha Gordona, choć atmosfera jest tu odpowiednio tajemnicza i złowieszcza. Jak tylko akcja filmu przenosi się na Ziemię, a kosmiczna scenografia znika, Hooper dużo lepiej poczyna sobie z materiałem, koncentrując się na groźbie, którą stają się znalezione w obcym statku ciała. A zwłaszcza jedno z nich.

lifeforce, siła witalna

Nie ma się co oszukiwać – Siła witalna najlepiej jest kojarzona jako film, w którym młodziutka, debiutująca Mathilda May niemal przez cały swój ekranowy czas paraduje nago. Który inny wysokobudżetowy horror fantastyczny może się tym pochwalić takim czarnym charakterem? Prawdopodobnie żaden. Rzecz jasna, nie jest to jedyny powód, dla którego dzieło Hoopera ogląda się z rosnącym zainteresowaniem – jego siła polega na przesadzie, a goła kosmiczna wampirzyca dziwnie wpisuje się w ten paradygmat. Od momentu, gdy pojawia się w pełnej krasie, i pierwszego pocałunku, którym wysysa ona nie krew, a tytułową energię z pilnującego ją strażnika, film zamienia się podniecający pościg za uciekinierką, korzystającą nie tylko ze swojego ciała, ale i nadnaturalnych zdolności, między innym możliwości przemieszczania się w ciałach obcych ludzi. To prowadzi do jednej z najlepszych scen filmu, kiedy tropiący dziewczynę bohaterowie trafiają do szpitala psychiatrycznego prowadzonego przez… Patricka Stewarta!

Ścigającymi są Carlsen, jedyny ocalały członek załogi Churchilla, oraz pułkownik Caine z SAS. Pierwszy z nich to Amerykanin połączony telepatyczną więzią z wampirzycą (pomysł, który Jakoby wykorzysta później w swoim scenariuszu do Wampirów Carpentera), człowiek na skraju załamania nerwowego, wielce impulsywny i gotowy do największych poświęceń. Caine zaś to Brytyjczyk do szpiku kości – spokojny, wręcz flegmatyczny, nieulegający emocjom. Jak sam mówi, ma naturę podglądacza. Nawet stereotypowi główni bohaterowie są w jakiś sposób przerysowani, co jest również zasługą grających ich Steve’a Railsbacka i Petera Firtha, traktujących swe role ze śmiertelną powagą, choć u tego drugiego nie bez śladów dyskretnej, jakże angielskiej ironii.

lifeforce, siła witalna

Intencją Hoopera było zresztą nakręcenie wysokobudżetowego filmu rodem ze stajni Hammera, choć to, co ostatecznie otrzymaliśmy, jest czymś więcej niż tylko uwspółcześnioną wersją Quatermassa i studni, do którego podobieństwa zauważono już w czasie premiery. W obu największe absurdy próbuje się uwiarygodnić naukowym wywodem – w Sile witalnej króluje w tym doktor Hans Fallada (Frank Finlay), specjalista od lotów kosmicznych i legend o wampirach – a fantastyka i horror okazują się w sumie synonimami tego samego. Również apokaliptyczny finał zostaje rozegrany niemal identycznie, z pogrążonym w chaosie Londynem, zamienionymi w zombie mieszkańcami i głównymi bohaterami usilnie starającymi się powstrzymać koniec świata. Odpowiedź na pytanie o różnice między tymi produkcjami (poza nagą dziewczyną będącą w centrum wydarzeń) oraz na to, dlaczego starszy film jest uważany za klasykę, a nowszy za co najwyżej guilty pleasure, nie jest oczywista. Być może to wielki budżet obnażył wszelkie niedorzeczności fabularne, które trudniej przełknąć, gdy oczekuje się typowego blockbustera. Film Hoopera ma epicki rozmach, acz fabularne pomysły, a często i wykonanie są zwyczajnie tanie. Pasujące do Hammera, ale niekoniecznie do hollywoodzkiej superprodukcji. 

Ostatecznie pytanie o Siłę witalną musi dotyczyć samego reżysera, który wówczas, po olbrzymim sukcesie Poltergeista, mógł zrobić wszystko. Już wtedy jego wkład w ten film był mocno kwestionowany, ale nie przeszkodziło to Hooperowi wynegocjować kontraktu z Cannon Films na trzy produkcje, z których Lifeforce była pierwsza i największa (pozostałe dwie to remake klasycznych Najeźdźców z Marsa oraz kontynuacja Teksańskiej masakry – obie nieudane). Film poniósł klapę, a recenzje były w większości nieprzychylne, co tylko utwierdziło wszystkich w przekonaniu, że Duch to tak naprawdę nie dzieło Hoopera, a Stevena Spielberga. Nie zamierzam rozstrzygać tego sporu, ale Siła witalna udowadnia przede wszystkim brak hamulców oraz umiaru u reżysera, który jako twórca horrorów za to jedno nie powinien być krytykowany. To dzieło szalone i odważne, również niedoskonałe. To jednak, co w nim razi, decyduje również o jego wyjątkowości. Doprawdy nie wiem, ile w tym świadomego zamysłu, a ile przypadku, ale czy to ważne? Liczy się rozkosz obcowania z jednym z najbardziej niepokornych widowisk z pogranicza horroru i fantastyki, jakie kiedykolwiek powstały. Niestety kosztowało ono karierę Hoopera, który już nigdy później nie dostał szansy na powrót na hollywoodzkie salony.