Nóż w kieszeni, łza na rzęsie / Sing Sing

"Sing-Sing nazywają go, bo ma w oczach coś takiego, samo zło, nie hoduje zbóż, ma w kieszeni nóż…" – śpiewała przed laty Maryla Rodowicz. Prawdopodobnie niewiele osób słuchających tej piosenki w latach 70. kojarzyło tytuł napisanego przez Agnieszkę Osiecką przeboju z amerykańskim zakładem karnym o maksymalnym rygorze, leżącym daleko za żelazną kurtyną, gdzieś nad rzeką Hudson koło Nowego Jorku. W

Sty 27, 2025 - 17:31
 0
Nóż w kieszeni, łza na rzęsie / Sing Sing
"Sing-Sing nazywają go, bo ma w oczach coś takiego, samo zło, nie hoduje zbóż, ma w kieszeni nóż…" – śpiewała przed laty Maryla Rodowicz. Prawdopodobnie niewiele osób słuchających tej piosenki w latach 70. kojarzyło tytuł napisanego przez Agnieszkę Osiecką przeboju z amerykańskim zakładem karnym o maksymalnym rygorze, leżącym daleko za żelazną kurtyną, gdzieś nad rzeką Hudson koło Nowego Jorku. W amerykańskim imaginarium to jednak miejsce ważne do tego stopnia, że rozważa się przekształcenie jego części w muzeum. Sięgająca XIX wieku legenda Sing Sing, będącego wcześniej pożywką licznych tekstów kultury (chociażby filmu Michaela Curtiza z 1932 roku z Bette Davis i Spencerem Tracym), doczekała się właśnie najnowszej odsłony. Tym razem nie znajdziemy w niej nic o spektakularnych ucieczkach czy gangsterskich porachunkach – "Sing Sing" to rzecz z innego porządku: opowieść o roli sztuki i przyjaźni w trudnych czasach, ale też męskiej kruchości i sztuce pozwolenia sobie na nią.  Bohaterami filmu są osadzeni w Sing Sing więźniowie, których poznajemy nie poprzez popełnione niegdyś (lub też niepopełnione – żaden system sprawiedliwości nie jest nieomylny) zbrodnie, ale w szale procesu twórczego. Choć niejeden z tych zakapiorów na wolności zapewne nosił w kieszeni nóż, pistolet albo worek narkotyków, dla nas są po prostu członkami trupy teatralnej. Pod okiem doświadczonego dydaktyka (pamiętny z "Sound of Metal" Paul Raci – ten z przepięknie zniszczoną życiem twarzą) biorą udział w programie resocjalizacji poprzez sztukę. Zwieńczyć ma go wystawienie spektaklu, trochę jak w nagrodzonym na Berlinale "Cezar musi umrzeć" (2012), gdzie więźniowie rzymskiego więzienia Rebibbia pracowali nad Szekspirowskim "Juliuszem Cezarem". Tu obserwujemy Amerykanów podczas przygotowań do wystawienia komediowej wariacji "Hamleta" i innych tekstów (pop)kultury, wypełnionej osobistymi doświadczeniami grających w spektaklu więźniów. O ile jednak w filmie braci Tavianich nacisk położony był na proces identyfikacji aktorów z granymi przez nich postaciami, o tyle tu istotniejsze są same relacje między osadzonymi, ich przemiany, stopniowe zrzucanie masek twardzieli i odsłanianie miękkiego podbrzusza. Pozwala na nie bezpieczna przestrzeń wspólnoty artystycznej, nawet jeśli tworzą ją wyrośnięci, wytatuowani mężczyźni zdolni niekiedy (niegdyś?) do okropnych rzeczy. Większość obsady to zresztą autentyczni absolwenci programu "Rehabilitation Through the Arts", działającego w Sing Sing od 1996 roku. Pracujący w nim w roli tutora Brent Buell brał udział przy pisaniu scenariusza i stał się pierwowzorem postaci granej przez Raciegio. Najbardziej doświadczonym członkiem więziennej trupy (bo o najdłuższej odsiadce) jest niejaki Divine G, w którego wciela się akurat hollywoodzka gwiazda – Colman Domingo, całkiem zasłużenie nominowany za tę rolę do Złotego Globu i nagrody BAFTA. Można czepiać się, że jego lśniąco białe zęby i świetnie dobrane oprawki okularów odstają nieco od fizis pozostałej obsady, ale trudno odmówić mu charyzmy, sprawiającej, że nie sposób oderwać od niego wzroku. Domingo to jedno z największych odkryć aktorskich ostatnich lat, a "Sing Sing" jego pozycję w Hollywood tylko umocni. Ale i aktorzy nieprofesjonalni, byli osadzeni, wypadają tu świetnie.  Wśród nich na pierwszy plan wysuwa się grający samego siebie Clarence Maclin, który ku rozczarowaniu Divine'a (ten zjadł już zęby na Szekspirze) wygrywa casting do roli Hamleta. Początkowo zachowuje się z wyuczoną przez gangsterskie życie agresją, z czasem jednak resocjalizacja poprzez sztukę zaczyna przynosić efekty. Clarence nawiązuje bliższy kontakt z innymi osadzonymi oraz lepszymi wersjami siebie samego. Dodajmy, że wykorzystana metoda oparta jest nie tylko na katartycznej mocy teatru, ale i bliskich relacjach, które przypomnieć mogą homospołeczne "męskie kręgi". Zamiast pogróżek i prężenia muskułów, dawne zbiry uczą się od siebie budować jedność i zaufanie. Czasem brzmi zabawnie, gdy przekonują się nawzajem, by "zaufać procesowi" i dopytują o motywacje psychologiczne granych przez siebie postaci. Efekty jednak są doniosłe: zamiast "nigga" zaczynają się do siebie zwracać per "beloved". How cool is that? Nawet jeśli w pewnym momencie rywalizacja między bohaterami ustępuje miejsca więziom dużo głębszym, wciąż pozostajemy w miejscu, w którym nikt nie chciałby się znaleźć – z jego klaustrofobiczną atmosferą, nieustannym przeszukiwaniem cel przez klawiszy i umierającą pomału każdego dnia nadzieją. Czy składającym nieustannie apelacje mężczyznom uda się Sing Sing opuścić? Kto z grupy znajdzie się na wolności, a kto straci życie? Fabularny rozwój zdarzeń w "Sing Sing" jest przy tym mniej ważny niż jego ogólna aura, podbijana przez muzykę Bryce’a Dessnera, oraz z ducha humanistyczne przesłanie, przywracające godność tym, których postanowiliśmy ze społeczeństwa wyłączyć.  Można zarzucać filmowi, że nie mówi za wiele o problemach amerykańskiego więziennictwa: przepełnieniu ośrodków, patologiach wynikających z ich prywatyzacji czy systemowym rasizmie. Mnie jednak wystarczy to, jak pięknie opowiada o potrzebie bliskości w ekstremalnych warunkach, zaświadczając, że sztuka, ale i przyjaźń, naprawdę potrafią nadać życiu wartość. "Sing Sing" robi to bez nadmiernego sentymentalizmu – choć czasem łza może się na rzęsie zatrząść.