Film balkonowy / Balkoniary

Jesieniary, koniary, rzepiary – wszyscy kojarzymy te żartobliwe, acz podszyte złośliwością określenia na mnożące się wokół nas zapalone hobbystki. Polski tytuł najnowszego dzieła francuskiej reżyserki i aktorki, Noémie Merlant, szczęśliwie tej kąśliwej ironii się wyzbywa. Kim są bohaterki jej filmu? Hitchcockowskimi podglądaczkami? Budzącymi męskie zgorszenie nudystkami? A może wielkomiejskimi

Sty 26, 2025 - 14:08
 0
Film balkonowy / Balkoniary
Jesieniary, koniary, rzepiary – wszyscy kojarzymy te żartobliwe, acz podszyte złośliwością określenia na mnożące się wokół nas zapalone hobbystki. Polski tytuł najnowszego dzieła francuskiej reżyserki i aktorki, Noémie Merlant, szczęśliwie tej kąśliwej ironii się wyzbywa. Kim są bohaterki jej filmu? Hitchcockowskimi podglądaczkami? Budzącymi męskie zgorszenie nudystkami? A może wielkomiejskimi emancypantkami? W sumie, to wszystkim po trochu, ale przede wszystkim – wspierającymi się wzajemnie kobietami. W słowniku Merlant być balkoniarą oznacza ucieleśniać siostrzeństwo, a więc solidarność, zrozumienie i troskę. Niepisany kodeks balkonowy przykazuje: nieś pomoc, miej oczy i uszy szeroko otwarte oraz nie gódź się na obojętność tłumu. Eklektyczne w formie i treści "Balkoniary" nie tylko celebrują kobiecą przyjaźń, ale i śmiało konfrontują się z erą post #metoo. To kino nie tyle zemsty, co obrony koniecznej.  W scenie otwierającej film Merlant oddaje hołd "Oknu na podwórze". Trwa właśnie rekordowo upalne lato, które uprzykrza życie całej Marsylii. Zataczająca piruety kamera bezwstydnie lustruje codzienność mieszkańców pewnej starej kamienicy. Jest jeszcze bardziej wścibska i nieprzewidywalna niż u Hitchcocka, nic nie umknie jej uwadze – zwłaszcza przemoc dziejąca się za zamkniętymi drzwiami jednego z mieszkań (choć widoczna z balkonu). Zaczynając od narracyjnego trzęsienia ziemi, Francuska reżyserka jednocześnie podąża tropem mistrza suspensu i działa na przekór jego regułom. Najpierw wyprowadza widza z równowagi, a dopiero później wtajemnicza w akcję, zasiewając w nim ziarno niepokoju, które kiełkuje wraz z każdą upływającą w filmie minutą. Przez długi czas nie dzieje się jednak nic podejrzanego, co mogłoby wzbudzać czujność, zwłaszcza że ekspozycja głównych bohaterek zapowiada seans całkiem lekkiej, babskiej komedyjki. Nic bardziej mylnego. Trzy przyjaciółki o skrajnie odmiennych temperamentach przesiadują razem w mieszkaniu, rozmawiając, imprezując i kokietując przystojnego sąsiada z naprzeciwka. Każda z nich mierzy się z własnymi bolączkami: nieśmiała pisarka Nicole (Sanda Codreanu) zapatrzona w nieznajomego z okienka walczy bezskutecznie z kryzysem twórczym; wyzwolona i pewna siebie Ruby (Souheila Yacoub), pracując na sex-kamerce, częściej pełni dla swoich klientów rolę psychologa niż erotycznej tancerki, a odwiedzająca dziewczyny aktorka Élise (Noémie Merlant we własnej osobie), wcielająca się w Marilyn Monroe w jednym z telewizyjnych seriali, gra również poza ekranem, ukrywając przed sobą i przyjaciółkami fakt, że już od dawna nie jest szczęśliwą mężatką. Kochające przesadę i "szczyptę" melodramatyzmu Nicole, Ruby i Élise razem stanowią iście kampową mieszankę wybuchową. Gdy dziewczyny śmieją się, płaczą lub szczytują – słyszy je całe osiedle; gdy szykują się na imprezę – zużywają litry brokatu; a gdy cierpią – robią to całą sobą, znosząc męki wszystkich pokrzywdzonych wokół siebie kobiet. Merlant, problematyzując kwestię przemocy seksualnej w sztafażu czarnej komedii i body horroru, pokazuje, że ma w sobie coś z ironistki i buntowniczki pokroju Coralie Fargeat. Nie ocenia i nie karze swoich bohaterek. Uświadamia im jedynie, że są ofiarami opresyjnego systemu, co przecież nigdy nie było kwestią ich wyboru. Jest cierpliwa wobec ich przemiany, lecz niecierpliwa wobec społeczeństwa i patriarchatu. W końcu daje protagonistkom siłę, by się podniosły i stawiły czoła niesprzyjającej rzeczywistości. Susan Sontag pisała, że "oko kampu ma moc przeobrażenia doświadczeń". Faktycznie, w tym delirycznym mariażu gatunków Merlant stwarza przestrzeń na konfrontację bohaterek z unoszącym się nad Francją widmem kolektywnej traumy. Przerażające jest to, jak silnie "Balkoniary" rezonują z prawdziwym życiem – sprawą Gisele Pelicot – i ciężarem wstydu, który niesłusznie spoczywa na barkach wielu ofiar, zamiast ich oprawców.  Energetyczne "Balkoniary" nieustannie żonglują między tonami komediowymi i gorzkimi, sferą sacrum i profanum, co skutecznie wywołuje podskórny dyskomfort i zarazem totalny chaos. Choć za scenariuszem stoi częściowo Céline Sciamma, to znacznie bardziej czuć w nim ducha Merlant, która – zupełnie jak pisząca powieść filmowa Nicole – częściej wydaje się polegać na intuicji oraz emocjach niż scenariuszowej logice i porządku. Im wyższa temperatura na dworze, tym gęstsza atmosfera na ekranie. W irracjonalnej rzeczywistości Nicole, Ruby i Élise łatwo jest się zgubić, a jeszcze trudniej odnaleźć. Reżyserka – jak często robi to w swojej twórczości wirtuoz kobiecej histerii, Pedro Almodóvar – doprowadza bohaterki na skraj fizycznej i psychicznej wytrzymałości, wystawiając na próbę również i widzów. Po tej ciężkiej do przyswojenia mieszance wrzasków, łez i krwi, na horyzoncie czeka jednak upragnione katharsis. W doświadczeniach trzech oddanych sobie przyjaciółek, gotowych zabić jedna za drugą, w końcu nie tak trudno dojrzeć cząstkę siebie. Nie bez powodu niemała część akcji filmu rozgrywa się na balkonie – swoistej polityczno-obyczajowej mównicy, miejscu wspólnotowym i jednocześnie symbolicznie ambiwalentnym, w którym przebiega cienka granica między sferą prywatną i publiczną. W jednej ze scen, gdy żar nieubłaganie leje się z nieba, przyjaciółki Ruby zakrywają jej nagą klatkę piersiową z obawy przed wzrokiem wszechobecnych gapiów. "Jak im się podobają, to niech patrzą, to tylko cycki" – kwituje dziewczyna, która w reakcji na siostrzeński gest obnaża się przed męską widownią jeszcze bardziej. Ruby ma gdzieś bezwstydną reakcję sąsiadów. Decyduje o swoim ciele i jest jej z tym dobrze. Filmująca na pół rozebrane bohaterki Evgenia Alexandrova pozbawia oko kamery uprzedmiotowującego spojrzenia. Bez perwersji, tabloidyzacji i skandalu – pokazuje kawałek wystającej spod koszuli piersi niczym męski tors, na który nikt z balkonu z naprzeciwka nie zwróciłby nawet uwagi. Eksponowane na ekranie kobiece wyzwolenie ma w sobie subtelność i zmysłowość Sciammy, która we współpracy z Merlant odsłania również to nieco bardziej komediowe oblicze. Scena w supermarkecie, w której jedna z protagonistek robi sprzedawcy nieproszony wykład na temat złożoności kobiecej anatomii oraz orgazmu, ma w sobie coś prymitywnego i niesłychanie mądrego jednocześnie. Z humorystycznej i zarazem absurdalnej sytuacji Francuzki umiejętnie czynią swego rodzaju społeczny apel i feministyczny manifest w jednym. Czy to poruszając temat aborcji, przekraczania cudzych granic czy dotykających nas coraz częściej gwałtownych zmian klimatycznych, zawsze trafiają w samo sedno. W sytuacji eksploatowanej planety i narażonych na przemoc kobiet widzą zresztą smutną analogię. Przywołując dialog z filmu; gdy ktoś zarzuci, że "ziemia się na nas mści", Sciamma i Merlant odpowiedzą: "To nie zemsta, ale samoobrona".