BADACZE KOSMOSU. Dzieciństwo, jakie każdy z nas chciał mieć

Joe Dante jako artysta rzeźbiarz i grafik-karykaturzysta, ze względu na swoją nieuczesaną wyobraźnię, okazał się postacią kultową dla filmu science fiction. Tak się złożyło, że kochał również kino. Wykorzystał więc w nim swój niesamowity talent do opowiadania szalonych przygód z pogranicza fantasty i science fiction, które pokazywał widzom w niezwykle plastycznych wizualnie filmach ze znakomicie […]

Sty 31, 2025 - 05:12
 0
BADACZE KOSMOSU. Dzieciństwo, jakie każdy z nas chciał mieć

Joe Dante jako artysta rzeźbiarz i grafik-karykaturzysta, ze względu na swoją nieuczesaną wyobraźnię, okazał się postacią kultową dla filmu science fiction. Tak się złożyło, że kochał również kino. Wykorzystał więc w nim swój niesamowity talent do opowiadania szalonych przygód z pogranicza fantasty i science fiction, które pokazywał widzom w niezwykle plastycznych wizualnie filmach ze znakomicie rozegranym suspensem. Badacze kosmosu są jedną z jego wcześniejszych produkcji, skierowaną do młodszych widzów oraz ich rodziców. To film w sumie familijny, lecz bardzo przyjazny również dla naszego pokolenia, stawiającego w latach 80. pierwsze kroki w szkole i wchodzących w wiek nastoletni. W tamtych czasach marzyliśmy, żeby mieć takie dzieciństwo jak bohaterowie Badaczy kosmosu. A już nieliczni z nas mogli sobie pozwolić na sprzęt, którego używał Wolfgang w filmie – Apple IIc. Powrót więc do tej historii Dantego wzbudza same ciepłe, retrosentymentalne emocje, lecz mimo to film ten nigdy nie stał się komercyjnym, kultowym hitem.

Finansowo również hitem nie był. Kosztował w granicach 25 milionów dolarów, a zarobił niecałe 10. Uznać go więc można za klapę. Debiutującemu w nim Ethanowi Hawke’owi (Ben) tak ta porażka weszła w głowę, że zastanawiał się, czy aby nie zrezygnować z aktorstwa. Na szczęście tak się nie stało. Partnerował mu przyszły kontrowersyjny gwiazdor – River Phoenix jako mały naukowiec Wolfgang – którego kariera skończyła się niestety przedwcześnie. Trzeci z bohaterów Jason Presson (Darren Woods) większej kariery nigdy nie zrobił, chociaż w Badaczach kosmosu był ciekawą, nieco mroczną postacią. Nie często się jednak zdarza, żeby po latach w jednej produkcji familijnej SF oglądać przynajmniej dwóch tak znanych aktorów. Może gdyby przed laty widzowie zdawali sobie z tego sprawę, produkcja odniosłaby większy sukces, a tak czas dla niej nie był przychylny, bo w pierwszej połowie lat 80. ukazało się wiele kultowych filmów z E.T. na czele. Badacze kosmosu zaginęli więc wśród rozwijającego się science fiction, a dzisiaj odświeżają sobie ten film już tylko starsi miłośnicy science fiction o własnoręcznie konstruowanych statkach kosmicznych. Sami może nie parali się takim hobby, ale zawsze jakimś substytutem było namiętne oglądanie fantastyki, czytanie książek, gry planszowe, origami, a nawet projektowanie najprostszych obwodów elektrycznych z kilku drutów, baterii i żarówki.

Fabuła Badaczy kosmosu właśnie o tym opowiada, o marzeniu, początkowo jedynie sennym marzeniu głównego bohatera Bena, któremu śni się pewna konstrukcja, a potem realizacji tego projektu. Fabuła zaprojektowana jest w konwencji podróży. Najpierw przedstawieni zostają bohaterowie bardzo przystępnie, jako uczniowie ze swoimi problemami, zarówno tymi szkolnymi, jak i domowymi oraz intymnymi. Taki to już wiek, że się marzy o Amazonkach i rozbieraniu koleżanek z sąsiedztwa. Przez ten swojski rys bohaterowie filmu stają się bliscy widzom. Niczego nie udają, nie starają się być poprawni, nie kierują się sztywnymi zasadami poprawności politycznej, a tym bardziej nie przejmują się tym, że ktoś dzisiaj może zarzucić filmowi jednowymiarowość płciową. Potem gdy już ich widzowie poznają, przychodzi kolej na wynalazek, testowanie, nieunikniony konflikt z ludźmi oraz w drugiej części historii to wymarzone spotkanie z obcą cywilizacją. I jak na niski budżet wszystkie te elementy do siebie pasują, są sprawnie zmontowane, a efekty specjalne – zwłaszcza te dotyczące obcych – są naprawdę wizualnie przyjazne. Joe Dante tchnął w nie właściwą sobie dowcipną karykaturalność, a Rob Bottin powołał do życia te pomysły wraz z estetyką charakterystyczną dla ówczesnych prac Industrial Light & Magic. Mało tego, kosmici w filmie mają hopla na punkcie ludzkiej telewizji, sądząc, że za jej pomocą można się z ludźmi porozumieć. Poznać ich. W jakimś sensie jest to możliwe. Przybysze na statku są najpierw niezobowiązująco weseli, ale potem za pomocą fragmentów filmów o kosmitach prezentują nasz prawdziwy obraz oraz stosunek do kosmitów. Ludzie podobno  lubią wysadzać w powietrze, lubią zabijać i niszczyć, zwłaszcza to, czego nie znają, więc i obcych. A obcy chcą się tylko porozumieć. Są jednak w błędzie i na tej podstawie zbudowany jest w fabule zgrzyt komunikacyjny, który prowadzi do pointy. Ludzie nie są tacy weseli, jak się wydaje na ekranie. Nie posłuchają dzieci. Nie posłuchają nikogo, podobnie zresztą jak kosmiczni piraci. Kosmici muszą się o tym przekonać, nastoletni bohaterowie zaś właśnie przy nich, a nie przy ludzkich rodzicach, postąpią swoje pierwsze kroki na krętej ścieżce dorosłości. À propos rodziców, kosmici również mają swoich. I tamci, i ci nasi, są bardzo skostniali, nie potrafią śnić ani marzyć. Chociaż nie ma to jak ukraść tacie brykę, nieważne, czy jest on człowiekiem, czy wielkim, brzuchatym obcym. Powrót do rzeczywistości, zwłaszcza z kosmosu, bywa trudny, ale od czego są marzenia, których sama próba wcielenia w życie bywa niesamowitą przygodą. I dla młodych ludzi, którzy jedną nogą zawsze żyją w fikcji, to jest wyjście, żeby do starości zachowali młodzieńczość umysłu, nawet w bardzo mrocznym otoczeniu.